Miriam trzymała dziecko na rękach, owinięte w wełnianą chustę, a Josef jak zwykle szedł obok, prowadząc osła za uzdę. Minęli ogrody królewskie i marmurowe fontanny, pałac Heroda, potężne wieże: Mariamne, Hippikos i Fazael, i w miejscu, gdzie droga z Jaffy zbiega się z drogą prowadzącą z Bethlehem, skręcili na północny wschód ku Antonii. Ponieważ pogoda była piękna — właśnie po kilku deszczowych dniach słońce wyjrzało zza chmur i nad miastem rozpostarło się błękitne niebo — Miriam odchyliła nieco chustę, aby Dziecko mogło swobodnie oddychać. Jezus, przytulony do matki, spał spokojnie. Jego maleńkie palce poruszały się bezwolnie, a spod czepka sterczało kilka ciemnych włosków. Gdy zbliżyli się ku stokom góry o dziwnym kształcie, Jezus czy to pod wpływem krzyków i nawoływań mijających ich przekupniów, czy po prostu dlatego, że osioł nagle przystanął, wskutek czego ustało monotonne kołysanie, obudził się i otworzył oczy. Miriam uniosła nieco Dziecko w ramionach, a Ono spojrzawszy w niebo, a potem na stok górski o dziwnym kształcie, pokryty pięknymi ogrodami, uśmiechnęło się i poczęło wodzić paluszkami po matczynej twarzy. Nagle wielkie czarne oczy zamieniły się w dwie wąskie szparki, twarzyczka skurczyła się, kąciki warg obsunęły się ku dołowi i Jezus zaniósł się płaczem. Miriam przytuliła Pierworodnego do piersi i może jeszcze długo trwałby Jego płacz, gdyby nie osioł, który łagodnie popędzany przez Josefa liściastą gałęzią, wreszcie ruszył przed siebie.
Wjechali do miasta przez Bramę Efraima.
Miriam nigdy dotychczas nie była w Jerozolimie. Przed kilkoma tygodniami, gdy pospiesznie zdążali na spis ludności do Bethlehem, ominęli Jerozolimę i tylko z dala podziwiali jej mury, ich rozległość, potęgę warownych wież, piękno pałaców i spiętrzonej nad nimi Świątyni. Wprawdzie Jehojakim i Hana co roku na Pesach pielgrzymowali do Świętego Miasta, ale Miriam zostawała w domu, gdyż musiała pilnować gospodarstwa. Teraz, jadąc rojnymi ulicami pomiędzy wysokimi kamiennymi domami — takich domów nigdy nie widziała w Nazarecie ani w Ejn Karem, ani w Bethlehem — przyglądała się z rosnącym zaciekawieniem złotym murom Świątyni, a potem ludziom, bramom, towarom rozłożonym na ziemi, na straganach i w kramach, chustom kolorowym, lnianym tunikom, białym płótnom, malowanym sandałom, naramiennikom, pierścionkom, kolcom do uszu, zapinkom i bransoletom. Josef, zajęty pilnowaniem znarowionego osła, dzielnie torował rodzinie drogę wśród gęstniejącej ciżby i równocześnie zwracał pilną uwagę na ocierających się o niego w tłumie przechodniów, i wciąż przezornie ręką dotykał biodra, gdzie miał za pasem zatkniętą sakiewkę z dziesięcioma syklami, które według z góry ułożonego planu przeznaczone były na wykupienie w Świątyni Pierworodnego i kupno dwóch synogarlic — Miriam miała je złożyć jako ofiarę oczyszczenia — a pozostałe pieniądze, prawdopodobnie cztery sykle, stanowiły żelazny kapitał rodziny, podstawę jej utrzymania na okres nie wiadomo jak długi, zwłaszcza że mąż sprawiedliwy zwlekał z powrotem do Nazarethu. Dlaczego zwlekał? Czy może we wnętrzu swojego serca sprzyjał kuszącym propozycjom Eliezera? Czuł żywiołową niechęć do pomnażania majątku, do wszelkiego dobrobytu, do wyjścia poza granicę ubóstwa. A jednak chciał jeszcze pozostać w Bethlehem. Po co? Tego Josef nie wiedział, a nie wiedząc, był głęboko przekonany, że na coś czeka.
Tymczasem upewniwszy się, że sakiewka tkwi bezpiecznie za pasem, skierował osła ku Bramie Beniamina, albowiem chciał z Miriam i Dzieckiem wejść na teren Świątyni nie przez jedną z mniejszych bram, ale przez słynną, o wzniosłym wyglądzie Złotą Bramę, skąd rozpościerał się podnoszący na duchu widok na dolinę Cedronu i Górę Oliwną. Więc nadłożywszy drogi, kołując, jechali obok Bethesdy, pięknej sadzawki o pięciu krużgankach, gdzie mimo chłodnej pory roku leżeli chorzy, ślepcy, paralitycy w oczekiwaniu na poruszenie wody niewidzialnym skrzydłem anioła, i tak jadąc wąską ścieżką wzdłuż zewnętrznej strony murów, stanęli przed Złotą Bramą. Tutaj Miriam zsiadła z osła, którego Josef przywiązał do słupa i pozostawił pod opieką sług miejskich, sprawujących nadzór nad zwierzętami podróżnych, przybyłych z prowincji do Jerozolimy. Szli na Dziedziniec Pogan. Miriam, zachwycona pięknością świątynnej architektury, nie mogła oderwać. oczu od jej olbrzymich kamiennych bloków, o barwie starej kości słoniowej, od zdobytych na barbarzyńcach zbroi i hełmów wiszących na murach Przybytku, od portyków i spiętrzonych piramidalnie budowli, zakończonych u samego szczytu strzelistym Świętym Świętych, i najchętniej usiadłaby teraz pod jedną z kolumn i poczęła śpiewać na chwałę Niewidzialnego — czuła, jak wzbiera w niej muzyka, rozpiera piersi i wypełnia sobą całe jej ciało aż po końce palców i brzegi warg — ale wiedziała, że musi się śpieszyć, więc cała drżąca od niewyśpiewanej melodii, zdyszana, z Dzieckiem na ręku, nieomal biegła za Josefem.
Na Dziedzińcu Pogan panowała jak codziennie nerwowa krzątanina. Krzyki, nawoływania przekupniów i kupujących, wrzaskliwe zachwalanie towarów, ryk cieląt, bek owiec, gruchanie gołębi tak szczelnie wypełniały cały plac, że trudno było odróżnić poszczególne dźwięki i głosy. Mieszały się one z sobą i łączyły w jeden zgodno-niezgodny strumień, aby po chwili rozpaść się na oderwane dźwięki, ale jakby bojąc się, że w oderwaniu stracą swoją siłę i niepowtarzalną wymowę, znowu się z sobą łączyły, wzajemnie uzupełniały i spiętrzone w kakofoniczną harmonię przelewały się burzliwą kaskadą poza mury Świątyni, w głąb okolicznych dolin i kotlin. Pierworodny obudzony wrzaskiem i krzykami począł płakać, a Miriam, kołysząc Dziecko na rękach, starała się Je uspokoić, ale bezskutecznie. Mały krzyczał coraz głośniej, jakby chciał przekrzyczeć krzyk tłumu, i wymachiwał małymi rączkami, zaróżowiony od wewnętrznej emocji. Miriam nachyliła się nad Niemowlęciem i chcąc Je uspokoić, przybliżyła swoją uśmiechniętą twarz do Jego drobnej twarzyczki, i chciała powiedzieć coś w tym rodzaju: — Niech mały Jeszua nie robi mi wstydu — albo: — To nieładnie tak krzyczeć — gdy nagle ku swojemu przerażeniu dostrzegła zmarszczkę pomiędzy czarnymi oczami Dziecka, a w nich ostry błysk, którego w mowie ludzkiej inaczej nie można nazwać jak tylko błyskiem zapalczywości i gniewu. — Przecież to niemożliwe. Zapewne tylko mi się zdawało — pomyślała Miriam, gdy Niemowlę, wreszcie się uspokoiwszy, znów patrzało na nią głębokimi, łagodnymi oczami jagnięcia.
Tymczasem przekupnie, zmiarkowawszy, że Miriam i Josef przybyli celem złożenia ofiary oczyszczającej, otoczyli ich zwartym kołem i każdy z nich na inną nutę zalecał swój towar. Gdy Josef gromkim głosem powiadomił nacierającą na nich gromadę przekupniów, że Miriam nie zamierza złożyć ofiary bogaczy, lecz ofiarę ubogich, parę synogarlic lub parę gołębi, część przekupniów, niezainteresowana tak skromną sprzedażą szybko się ulotniła, a na placu pozostało tylko kilku gołębiarzy, którzy wyciągając do Miriam klatki, w patetycznych słowach zalecali piękno swoich ptaków, prześcigając się wzajemnie w zachwalaniu ich kolorystycznych zalet. Josef upatrzył sobie parę synogarlic różowego koloru z błękitną obrączką na szyi. Rozpoczął się targ. Wprawdzie ceny rynkowe zwierząt ofiarnych były ustalone przez arcykapłana, ale przekupnie nigdy ich nie przestrzegali, zwłaszcza wobec nabywców przybyłych z dalekiej prowincji, licząc na ich naiwność i nieznajomość cenników obowiązujących w Świętym Mieście. Dlatego przekupień zażądał od Josefa jednego sykla za parę synogarlic. Mąż sprawiedliwy, usłyszawszy cenę, uczynił przeczący ruch głową, ale obrotny przekupień skakał dokoła niego jak piłka, przytrzymał go za połę płaszcza, wreszcie począł mu udowadniać, ile traci pieniędzy ofiarując mu po tak przystępnej cenie parę cudownych ptaków (cudownych — powtórzył z naciskiem), które dzięki jego wylewnej wymowie i ognistej wyobraźni w mgnieniu oka urosły do rozmiarów mitycznych feniksów. Ale gdy inni przekupnie natarli z kolei na Josefa, który począł wykazywać pewne zainteresowanie — prawdopodobnie udane — dla pary białych gołębi, wtykanych mu do rąk przez garbusa o siwej brodzie, przekupień skaczący jak piłka, zaniepokojony wzmożonym ożywieniem konkurentów, stopniowo, lecz pośpiesznie obniżał cenę swoich synogarlic, aż wreszcie, wyczerpany nieustępliwością Josefa, z bólem zgodził się na cenę ustaloną przez męża sprawiedliwego.
Josef kupił synogarlice, wziął na ręce Niemowlę i poszedł wraz z Miriam na Dziedziniec Niewiast. Tutaj niewiasta stanęła twarzą do Świętego Świętych i trzymając skrzydlatą parę, zwróconą łebkami ku drzwiom Świątyni, zmawiała po cichu modlitwę, po czym zbliżywszy się do kapłana podała mu ofiarne ptaki. Położyła na nich dłonie, a kapłan, pobłogosławiwszy niewiastę, udał się do Ołtarza Całopalenia i podczas gdy składał ofiarę z jej synogarlic i ich krwią skrapiał rogi i ściany Ołtarza, dusza Miriam tęskniła i wyrywała się do progów Elohim, a jej serce i ciało wznosiły się do Boga Żywego. Wiedziała, że powinna teraz zmówić psalm na chwałę miłych przybytków Pana Zastępów, i rzeczywiście, pochyliwszy głowę, w milczeniu zmawiała jego złote słowa o szczęśliwych ludziach, którzy mieszkając w domu Bożym czerpią siłę z Niewidzialnego i idąc przez bezwodną dolinę zamieniają ją w ziemię źródeł, ale pogrążona w zachwyceniu poczęła w wątek Dawidowych wersetów wplatać własne słowa i porównania, a wówczas z korzenia królewskiego psalmu wyrosła jej samodzielna, dziewczęco-matczyna modlitwa, jedyna i osobliwa. To wszystko uświadomiła sobie dopiero, gdy ujrzała przed sobą kapłana trzymającego na rękach jej Niemowlę. Zmieszana swoją pobożną opieszałością chciała powrócić do słów Dawidowego psalmu i zmówić jego końcowy werset o szczęśliwym człowieku, który ufa Panu, ale już było za późno, albowiem usłyszała nad sobą głos kapłana:
— Czy to jest twój syn pierworodny, niewiasto?
— Tak — odpowiedziała Miriam, myślami wciąż jeszcze obecna w swym niewinnym zmieszaniu.
— Moja żona, córka Izraela, urodziła syna pierworodnego, którego ci teraz oddaję — powiedział Josef.
— Czy pragniesz zachować dla siebie syna, czy pięć sykli, Josefie ben Jaakow, które według swej woli możesz mi wręczyć w zamian za dziecko? — spytał kapłan.
— Syna pragnę dla siebie zachować. Weź w zamian pięć sykli, kapłanie — odparł Josef i wręczył mu pieniądze.
Kapłan podniósł dłonie i zaintonował:
— Błogosławiony niech będzie Bóg Abrahama, Jicchaka i Jaakowa, Pan Wszechświata, który nakazał wykup synów pierworodnych.
Po czym wykonał podniesionymi rękami ruch, jakby w swoje dłonie zgarniał całe niebo, i dotknąwszy główki Niemowlęcia, zaśpiewał:
— Błogosławiony niech będzie syn pierworodny i niechaj służy Panu w kole sprawiedliwych. Niechaj Bóg Izraela opiekuje się tym dzieckiem i niechaj ono żyje na chwałę mądrości i dobrych uczynków. Amen.
— Amen — powtórzyli Miriam i Josef.
Właśnie starzec Symeon po złożeniu ofiary zstępował po schodach wiodących z Bramy Nikanora i już zamierzał skręcić ku Złotej Bramie, gdy wtem przystanął i obejrzał się, gdyż mu się zdawało, że ktoś dotknął jego ramienia. Stwierdziwszy, że było to tylko przywidzenie, postanowił iść dalej, ale znów poczuł to samo dotknięcie, tym razem już zupełnie wyraźnie. Obejrzał się. Za nim szli mąż i niewiasta z Dzieckiem na ręku w odległości kilkunastu kroków, więc nie było możliwe, aby ów mąż mógł dłonią dosięgnąć jego ramienia. Symeon wiedział jednak, że pomiędzy nim a nimi było jeszcze powietrze, a przestrzeń ta mogła być zaludniona niezliczoną ilością dobrych i złych aniołów, które bardzo często dają znać człowiekowi o swoim istnieniu za pomocą niewidzialnych dotknięć i muśnięć, łagodnych i lekkich, jeżeli pochodzą od duchów jasnych i czystych, ale palących i brutalnych szarpnięć, jeżeli pochodzą od żywiołów złych i ciemnych. Ponieważ Symeon nie wątpił o charakterze owego dotknięcia, które było lekkie jak uderzenie ptaszęcych skrzydeł, przystanął i przyglądał się bacznie mężowi i niewieście z Niemowlęciem na rękach. Wprawdzie na pierwsze wejrzenie nie różnili się oni niczym od innych ojców i matek, przybyłych z niemowlętami do Świątyni Pańskiej, ale mimo to wygląd ich przykuł uwagę starca. Gdy go mijali, podszedł do nich, pozdrowił ich słowem pokoju i spojrzawszy na Niemowlę, niespodziewanie poczuł, jak Ono — Symeon nie umiał tego inaczej określić — wstępuje w niego swoją prawieczną mądrością, ale wbrew duchowemu uniesieniu, w jakim się teraz znajdował, nie mógł w swoim ludzkim umyśle pogodzić dwóch nawzajem wyłączających się sprzeczności: Niemowlęcia i prawiecznej mądrości. Ale na przekór logice poddał się całkowicie niewidzialnemu światłu bijącemu od Dziecka i działając jak we śnie, wziął Je z rąk zdumionej matki i wówczas uświadomił sobie, że wreszcie wypełnił się cel jego życia. Zobaczył niebo zstępujące na ziemię i ziemię szczęśliwą, która sama rodzi owoce, i stąpających po niej ludzi, którzy nigdy nie doznają śmierci. Uwierzył całym swoim jestestwem, że tak będzie i że Niemowlę, które trzyma teraz na rękach, jest Przyczyną i Celem tej wielkiej przemiany.
Uniesiony natchnieniem wielbił Boga:
— Oto będę już mógł umrzeć w spokoju, o Elohim — szeptał — albowiem moje stare oczy ujrzały zbawienie Twoje, które przygotowałeś dla wszystkich narodów, ujrzały światłość na chwałę ludu Twojego, Izraela, i światłość na oświecenie pogan.
I zaledwie skończył te słowa, on, biedny, zmęczony starzec, zrównany został z prorokami, gdyż doznał osobliwej łaski widzenia całego życia Niemowlęcia, odpływu zła i przypływu dobra, i miecza przeszywającego duszę matczyną. Oddał Niemowlę niewieście i wyciągnąwszy trzęsące się ze wzruszenia ręce nad głowami jej i Josefa, błogosławił im, a potem rzekł do matki:
— Syn twój przeznaczony jest na to, by stać się przyczyną upadku i powstania wielu ludzi w Izraelu, i będzie znakiem, któremu będą się sprzeciwiać. A duszę twoją przeszyje miecz. Tym sposobem wyjdą na jaw zamiary wielu serc...
I poszedł, aby spokojnie umrzeć.
— Co on powiedział? — spytała Miriam. — Będzie znakiem, któremu będą się sprzeciwiać? Duszę moją przeszyje miecz? Dlaczego będą Mu się sprzeciwiać? Dlaczego duszę moją przeszyje miecz?
Szła przed siebie ku Złotej Bramie i jak przez mgłę widziała jakąś staruszkę, zgrzybiałą i kościstą, która chwaliła Boga i opowiadała o jakimś Dziecięciu mającym zbawić Jerozolimę, i słuchając jej oderwanych i nieskładnych słów nie rozumiała, o jakim Dziecięciu staruszka prorokuje i o jakim zbawieniu mówi, i tylko pragnęła jak najszybciej wydostać się z tego miasta, spod czarnej i złowróżbnej chmury dostojnego starca, który wprawdzie coś mówił o światłości Izraela i pogan, ale jej świadomość, natrętnie uczepiona wizji miecza przebijającego jej serce, wciąż wracała do tego obrazu i nie wiadomo dlaczego łączyła ten obraz z obrazem Świątyni, kapłanów, Jerozolimy i jej wąskich i krzykliwych uliczek. Poczuła trwogę przed tym miastem.
— Jedźmy już, jedźmy, panie mój — szepnęła do Josefa.
Przy Złotej Bramie dosiadła osła, mocno przycisnęła Dziecko do piersi i otuliła je opończą. Ruszyli w drogę powrotną. Gdy wyjechali za miasto i mijali stok góry o dziwnym kształcie, pokryty ogrodami, Miriam odchyliła opończę i z lękiem spojrzała na Niemowlę. Ale Jezus spał spokojnie.
— Śpi? — spytał Josef.
— Śpi — odrzekła z ulgą Miriam.
Przed nimi ciągnęła się prosta droga do Bethlehem. Słońce stało jeszcze wysoko. W powietrzu pachniało świeżą ziemią. Gdy ujechali kawał drogi, a poza nimi pozostały już daleko mury Jerozolimy i błogosławiony, lecz złowrogi cień Symeona, Josef zatrzymał osła, wyjął z worka placek i podając go niewieście, rzekł:
— Niechaj żona moja, Miriam, posili się, albowiem nic od rana nie jadła.
Fragment z książki „Jezus z Nazarethu” Romana Brandstaettera